Ten blog
Ten blog
 
 
 
 

 świat / world  >>  tajlandia i kambodża 2014  >>  angkor wat


Tajlandia i Kambodża / Thailand and Cambodia 2014


starożytnego miasta ciąg dalszy / ancient town continued

cb
Kambodża - Angkor Wat
25.10.2014
10 098 km

Nasz pan tuk-tukowiec znalazł nas sam i jedziemy dalej. Po drodze kolejna brama – Brama Zwycięstwa (Victory Gate). Ta też jest jedyna w swoim rodzaju i też robi spore wrażenie. Też ma cztery głowy zwrócone w cztery strony świata i trąby słoni jako filary. Mogę sobie wyobrazić, jakie robiła na ludziach z dawnego świata...

Our tuk-tuk driver

Brama Zwycięstwa do Angkor Thom / Victory Gate to Angkor Thom

Za bramą kryją się dwie kolejne świątynie, po przeciwnych stronach drogi: Thommanon i druga Chau Say Tevoda. Obie są naprawdę piękne! I niezatłoczone, choć Japończyka ze statywem można znaleźć.
Zostały zbudowane na przełomie XI i XII wieku przez króla Suryavarmana II.
W drugiej znajduje nas mnich. Choć czy to prawdziwy mnich to ciężko stwierdzić. Zabiera nas do wnętrza, gdzie jest Budda. Zawiązuje na rękach czerwone nitki, na szczęście i zbiera po dolarze. Rieli nie przyjmuje ;) Miejscowi też te nitki noszą, więc nie jest to takie tylko na potrzeby turystów ;)

Behind the gate two temples are hidden.

Thommanon

Na koniec zostaje nam Ta Prohm. I tu już można poczuć prawdziwy klimat tego starożytnego miasta. Pod warunkiem, że nie trafi się akurat na wycieczkę Chińczyków ;) Ciężko upolować jakąś fotkę bez ludzi. Ale jesteśmy tuż przed zamknięciem, ściemnia się już i klimat naprawdę jest :) Tu chyba najbardziej ze wszystkich dziś widzianych miejsc. Już nie jestem na Angkor Wat obrażona ;)
Wreszcie są porządne korzenie drzew. Dokładnie jak oglądałam wcześniej na zdjęciach. Wygląda to właśnie tak, jak mi się marzyło. Pomijając wycieczkę Chińczyków ;) I drewniane ścieżki i balustrady, które niestety tu są. Drzewa, które tak malowniczo pochłaniają ruiny to figowce bengalskie (banyan tree). Mają one w zwyczaju zasiewać się właśnie na innych drzewach (które najczęściej potem giną albo 'przenoszą się' obok) lub właśnie budynkach. Figowiec panoszy się niesamowicie i wyrasta ogromny.
Teren jest całkiem spory, niektóre strony piszą, że można się zgubić, ale jest to chyba raczej 'zagubić się' w labiryncie korytarzy. Warto.
Wyjście / wejście od zachodu ma wielki taras, wokół którego rozsiadły się lwy i inne mityczne stwory.

In the end

Ta Prohm

Pan zabiera nas z powrotem do hotelu. Jedziemy dość wolno, ale i to ma swój klimat. W dali potężne chmury z błyskawicami.
W hotelu chwila oddechu i schodzimy na dół na obiad. Po wczorajszych doświadczeniach zdecydowaliśmy się zjeść na miejscu i okazało się to bardzo dobrym pomysłem – jedzenie pycha. Zamawiam danie o śmiesznej dla nas nazwie amok. Jest to jedno z tradycyjnych tutejszych dań, takie jednogarnkowe, zupa, nie zupa, bo jak doda się podany osobno ryż, to już zupą nie jest. W pierwszej chwili całkiem nowy smak był taki sobie, ale w drugiej juz pycha. Warto spróbować, bo w PL takiego smaku się nie uświadczy.
Czekamy na Łukasza. W tym czasie idę z kolesiem z hotelu po kartę do telefonu, bo tajska nie działa. Ciemną uliczką i po błocku, ale dzięki temu nie trzeba drałować dookoła. Za dziesięć dolców i trochę to trwało, ale w końcu mi wszystko uaktywnili i śmiga aż miło. Dobrze, że koleś był ze mną, bo pani po angielsku ni w ząb.

The driver takes us back to the hotel.

pociąg / a train :)

Idziemy do miasta. Z zamiarem zakupów. Można coś fajnego wyszukać wśród mnóstwa badziewia i podróbek. Na przykład zegarki można kupić jakie tylko się chce. Cena dobrej podróby zegarka jest jedną dziesiątą lub mniej ceny oryginału. Oddajemy się z Basią zakupom ile wlezie, targujemy ile wlezie.
Później szukamy miejsca, gdzie by tu usiąść na piwo. Niestety najładniejsza i najbardziej kolorowa ulica jest też najgłośniejsza. Dziś sobota i pełno imprez. W końcu siadamy w którejś z knajpek na górze i po jedenastej wracamy do hotelu. Niezły kawał to od centrum jest, ale za to mamy względną ciszę i spokój.

We walk to the city.