Ten blog
Ten blog
 
 
 
 

 świat / world  >>  chile, boliwia, peru 2017  >>  lima

pe
Peru - Lima
05.05.2017
18 443 km

W końcu lokum nie zmieniłam, bo wróciliśmy wczoraj późno i musiałabym cały ten mój majdan (którego się naprawdę sporo nazbierało) przewozić cholera wie gdzie. Wstaję więc wcześnie, bo nie mam ochoty przebywać w pokoju bez okien.
Wychodzimy dopiero o wpół dwunastej...
Planu jakiegoś specjalnego nie mamy, bo co jeszcze można w Limie oglądać? ;) Chciałam odwiedzić jeszcze Muzeum Złota ale na to już właściwie nie ma czasu.

Finally I stay in the same hostel. We were late yesterday and I would have to take all those things I already have with me somewhere else, who knows where. Waste of time. So I get up early - I don't feel comfortable in a room without windows.'

foto

Bierzemy taxi do Barranco. W Miraflores nocowałam i nie ma tam nic szczególnego, a do Barranco wtedy nie dotarłam. I znów dziwię jak to jest, że taksiarz za 15 soli wiezie nas i wiezie... bo to niezły hektar z centrum jest.
Gdy zjeżdżamy z głównej drogi, zaczynają się ładne domki. Wille.
Taryfiarz zostawia nas na głównym placu. Bardzo tu ładnie. W niczym ta dzielnica nie przypomina centrum Limy, Miraflores też nie. Są palmy, jest zieleń i ładne budynki, na przykład tez z informacją turystyczną. Przy placu jest kościół, a na środku wielka nieczynna fontanna – jak działa to musi być tu jeszcze ładniej. I jest zielono.

We take a taxi to Barranco..

foto

Pytamy o mercado, bo szukamy czegoś do jedzenia, niekoniecznie za 45 soli w pustej restauracji dla turystów ;) Trafiamy na mercado dla turystów, gdzie jest duża ilość ciuchów w niebotycznych cenach (takich, które z Ameryką Południową mają niewiele wspólnego, znaczy ciuchy, choć w sumie ceny też) i gdzie sprzedają chyba mieszkający tu biali.
Zresztą, w Barranco i Miraflores wielu ich mieszka. Barranco to jest bardzo modna dzielnica Limy obecnie, teoretycznie pełna artystów ;) Na tym mercado nic konkretnego nie zjemy, chyba, że ktoś miałby ochotę na jakieś czekoladki w równie kosmicznych cenach.

We ask about mercado - we're looking for something to eat. Not for 45 soles in an empty restaurant for tourists ;)'

foto

Na szczęście kawałek dalej zaczynają się knajpy – takie prawdziwe – i jest też prawdziwe mercado z warzywami i normalnym żarciem. My siadamy w knajpie obok, w środku ciemnica, bo akurat nie ma prądu, ale zjeść można. W końcu normalny klimat! ;)
Trafiliśmy akurat na przerwę lunchową, bo knajpa pełna lokalsów :) Menu jest za 8 soli :) Ponieważ nie ma makaronu (dość mam już chwilowo ryżu ;) ), to decyduję się na beafsteaka z frytkami i surówką. Pani przynosi mi ogromną porcję, frytki są domowe, spory kawał mięcha (nie kurczaka, ufff, ich też mam już dość ;) ) i jeszcze do tego ryż – którego oczywiście nawet nie napoczynam. Przepyszne! I to wszystko za 12 soli :)

Luckily for us not far from here there are a few bars - real ones - and a real mercado with fruits and vegetables. And normal food.

foto

No to teraz, z uśmiechami na buziach, można iść zwiedzać ;) Za głównym placem, idąc w stronę morza nad wyschniętą rzeką, dochodzi się do miradora. Trochę zarośniętego, więc widoków prawie nie ma, ale miejsce jest bardzo romantyczne. Widać stare domki po drugiej stronie rzeki. Teraz są mocno zaniedbane, ale w dawnych czasach musiały wyglądać pięknie. Można wyobrazić sobie damy w eleganckich sukniach, które kiedyś tędy spacerowały. Po drodze można kupić ręcznie robioną biżuterię albo ręcznie robionego loda od Indianki.
Nad ocean idzie się dawną ulicą rybaków, która wiedzie dość mocno schodkami w dół. Po obu stronach ładne domki i knajpy, jakieś muzeum. Wrażenie byłoby super, gdyby nie smród ptasich odchodów. Teraz jest już po sezonie, więc nie ma prawie nikogo.
Żeby dostać się na plażę, trzeba przejść przez mostek nad obwodnicą miasta. Nabrzeże jest wybetonowane, stoją co prawda ławeczki, ale w takich okolicznościach trudno nacieszyć się oceanem...

So now with smiles on out faces we can go sightseeing ;) Behind the main square

foto

Kawałek dalej widać jakieś parasole. No i jest – to chyba jedyny kawałek w miarę normalnej plaży, jaki widziałam w Limie. Parasol kosztuje dwie dychy. Gdy się nie decydujemy, to za pięć minut już dychę... hmmm. Ciekawe, czy to jest oficjalna opłata, czy specjalna dla gringos? ;) Woda zdaje się nie tak zimna jak w Mollendo, najchętniej bym do niej wskoczyła, trochę ludzi się kąpie. No ale oczywiście jak na złość nie mam z sobą ani stroju, ani ręcznika... szlag by to! A słonko ładnie przyświeca. Super.
Widoki nie są może powalające, ale na północy widać wieżowce Miraflores. Tuż obok przystań dla jachtów. Gdzieś obok powinna być funicolum. Czyli kolejka, którą można wjechać na klif. Na mapce z informacji jest, ale w rzeczywistym świecie jakoś jej nie widać.
Mamy więc na koniec choć trochę relaksu na plaży :) Wygrzania się na słonku i choć trochę podładowania akumulatorów na powrót do mroźnej Polski, brrr ;) Szkoda tylko, że tak krótko.

We can see some umbrellas. And here it is - it's the only one piece of a normal beach I've seen in Lima.

foto

Bo niestety już trzeba wracać na klif i na główny plac. Łapiemy taksówkę do centrum. Koleś zgadza się na 15 soli. Pytam, czy za wszystkich 15. Kiwa głową, że tak. Gdy dojeżdżamy do San Francesco, dostaje 15 soli, ale chce jeszcze. Wqrw mnie bierze, bo przecież wyraźnie pytałam, czy todos. To chyba jakiś szósty zmysł był, bo normalnie raczej o to nie pytaliśmy. Temu kolesiowi jakoś źle z oczu patrzyło ;)
Numer boczny niby ma, a zastosował jeden ze standardowych chamskich numerów na gringos, skubany. Po prostu wysiadamy i tyle.
Idziemy jeszcze na szybkie zakupy. Takie bardzo bardzo szybkie, żeby wydać ostatnie sole, bo nie ma już czasu. Udaje mi się znaleźć kapcie z alpaki, hura! :D I jeszcze jeden wisiorek. I bajecznie kolorową powłoczkę na poduchę, którą muszę przecież mieć ;) a za którą płacę kartą – kartą mbanku, bo Mastercardem Aliora w dolarach się zapłacić nie da z powodu terminala – przynajmniej tak twierdzi sprzedawca.
Uczę kolesia jak wklepać płatność na terminal, bo niby robi to pierwszy raz i obraca moją kartą na wszystkie strony, co nie za bardzo mi się podoba. No ale nie ma czasu się tym teraz martwić ;)

Unfortunatelly we must go back to the cliff and to the main square.

foto

Do hostelu wracamy taksówką tylko po to, żeby było szybciej. W hostelu szybkie przebieranie w grube ciuchy i reszta pakowania. O mamuniu, gdzie ja te kapcie mam jeszcze upchnąć?! ;)
W końcu bierzemy taxi za 35 soli (po wielkich bojach, że o jej, trzeba już iść, przecież jest jeszcze mnóstwo czasu – mówiłam wcześniej o której wychodzimy, żeby na samolot zdążyć. niesmak sytuacji pozostał), jedziemy po Ewę i Pawła do ich hostelu i na lotnisko.
Szybko idzie do czasu... Im bliżej Callao, tym większy korek i tym bardziej obowiązuje zasada kto pierwszy ten lepszy. Po drodze kierowca jeszcze sobie tankuje gaz. No tiempo koleś! ;) Do terminala wchodzimy dużo po czasie. Więc nie bez powodu upierałam się, żeby wyjechać o piątej.

We take a taxi to the hostel just to save time.

foto

Musiałam zaiste wyglądać bardzo śmiesznie idąc do terminala – na plechach duży plecak, wypchany do granic, z przodu mały plecak, wypchany do granic, w ręce jeszcze dwie reklamówki... Kupione sweterki, grube ciuchy i śpiwór nie mieściły mi się już do plecaka... ;)
Miejsca przy oknie już oczywiście nie ma. Bagażu do Madrytu nie można nadać, tylko do Londynu, gdzie teoretycznie kończy się moja podróż. Tak mam na bilecie (Lima – Madryt - Londyn), ale z Madrytu łatwiej mi wrócić niż z Londynu, więc kupiłam bilet powrotny z Madrytu. Cholera, nie wiedziałam, że z tym bagażem będzie taki problem... ludzie pisali, że spoko.

I must look very funny going to the terminal - on my back I have a big backpack, loaded to the maximum, in the front I have a small backpack, loaded to the maximum, in my hands I have two bags...

foto

I teraz szybko security. Tu już niestety nie można wziąć z sobą wody. Pan na szczęście jest tak miły, że wodę na moją prośbę wylewa, a butelkę mi zostawia. I jeszcze imigration, na szczęście bez problemu. Dwie siatki likwiduję w toalecie, choć łatwe to nie było ;)
Czasu zostaje tylko tyle, żeby znaleźć resztę grupy i się z nimi pożegnać, bo wracamy innymi lotami. Cieszę się, że wracam już do domu (także ze względu na niekoniecznie to końca udane towarzystwo), a jednak ciężko mi się żegnać z tym światem ciemnych twarzy i wciąż hiszpańskim dookoła... z owocami, które można kupić na ulicy... z kolorami, choć akurat Lima zbyt kolorowa nie jest. Ech, ciężko wyjeżdżać, bo wiem, że już tak prędko tu nie wrócę... teraz już wszystkie moje oszczędności zostały wydane co do grosza ;)

And now very quickly security. I can't take water with me here.'

foto

Startujemy o czasie. Na kolację najobrzydliwsza lasagna, jaką jadłam w życiu ;) Fuj! Stewardessy każą pozamykać okna. Ja wiem, że za godzinę będzie już jasno, ale my mamy udawać, że jest środek nocy, ale żaby tak nakazywać?! Niestety nie mam na to wpływu, bo nie siedzę przy oknie :/ A korci mnie bardzo, żeby sprawdzić, co będzie jak sobie otworzę ;)
Spanie nie wychodzi mi kompletnie. Śniadanie równie obleśne jak kolacja – tych bułek naprawdę nie da się przełknąć! I mimo, że za oknem jasno od kilku godzin, to 90% ludzi ma je pozamykane nadal. Nie rozumiem z tego nic a nic...

We take of at the right time.